Chris Reeve MK.VI


Opisy opisami, ale chyba nadeszła pora, aby podzielić się informacjami z pierwszej ręki dotyczącymi użytkowania mojego osobistego noża Chris Reeve z serii 1-Piece-Range. Opis „techniczny” tych noży przedstawiłem już wcześniej artykule o nożach Reeve’a o klindze stałej, więc nie będę zagłębiał się w szczegóły. Moje kryteria wyboru noża terenowego były dość proste: klinga 5 do 6 cali, ostry czubek przydatny do drobnych prac, bardzo wytrzymała konstrukcja i mocna, dobrze trzymająca ostrze stal. Końcowo więc zawitało u mnie na pasku pięć i pół cala ostrza o kształcie clip-point, zintegrowanego z rękojeścią ze stali narzędziowej A2. Jak się można po tytule tego artykułu zorientować, mój wybór padł na model MK.VI, czyli można powiedzieć „klasykę gatunku”. Nóż zacząłem używać wczesną wiosną tego roku (2004) i prawdę mówiąc do lipca niewiele miał do roboty. Ot, czasem podczas spaceru po lesie coś zastrugać, coś przeciąć itp. Generalnie nic, z czym nie poradziłby sobie dużo delikatniejszy nóż, choćby składana Sebenza. Ale przyszło lato, a wraz z nim długo wyczekiwany urlop, którego sporą część spędziłem w tym roku żeglując na pojezierzu Olsztyńsko-Iławskim. W porównaniu do w miarę cywilizowanych Mazur, jeziora z okolic Iławy i Ostródy to po prostu dziki teren. A w co bardziej oddalonych od głównego szlaku okolicach nieraz okazywało się, iż nasza żaglówka jest jedyną łajbą, która pojawiała się przez cały dzień na jeziorze! Tak więc jedno było pewne... tu nie skoczy się wieczorem do tawerny na rybkę i piwko. I o to chodzi! Generalnie postanowiłem, iż MK.VI będzie moim nożem głównym na tym wyjeździe. A ponieważ w łajbie zawsze miejsca jest za mało, to ekwipunek podstawowy został ograniczony właśnie do tego jednego noża. Oczywiście jak na każdym wypadzie terenowym tak i w tym przypadku nie zabrakło back-up’u, bo nóż czy latarka czasem lubi utonąć niestety. W najdalszym kącie kabiny spoczywało małe, zamknięte szczelnie pudełko z zapasowym nożem (Strider MFS) i latarką (SureFire E1e). Z ostrych narzędzi można jeszcze wymienić dwa multitoole (zamiast skrzynki narzędzi) i mały Opinel mojej żony. To wszystko. Tak więc dopóki był MK.VI, dopóty stanowił on trzon mojego wyposażenia, co pozwoliło mi doskonale go przetestować w najróżniejszych zadaniach i najtrudniejszych warunkach. Poniżej kilka przykładów, które najlepiej utkwiły mi w pamięci.


Jezioro Drwęckie. W drodze Kanałem Elbląskim na Szeląg Wielki zastał nas wieczór i musieliśmy urządzić sobie biwak na dziko przy brzegu za mostem po lewej stronie. Rano chcemy ruszać dalej, a tu... niespodzianka! Miecz nie schodzi do dołu. Żeglowanie bez miecza mija się z celem (chyba, że ktoś lubi pływać bokiem do przodu bez żadnej sterowności),więc trzeba sprawę zbadać. Maska na twarz i pod wodę. Okazało się, iż do skrzynki mieczowej weszły jakieś wodorosty, a wraz z nimi jakiś wredny kamyk, który zaklinował dokumentnie miecz. Nie było innego wyjścia, jak wziąć „coś” i wygrzebać cały ten syf pod wodą ze skrzynki mieczowej, a na koniec wydłubać jakoś kamień. Jedynym dostępnym „cosiem” był MK.VI, więc poszedłem z nim pod wodę i po kilku zanurzeniach wydłubałem wszystko moim nożem. Może brzmi do dość spokojnie, ale każdy, kto miał tego typu problem wie, jaka to jest robota. Praca nożem w charakterze łomu pod wodą pod dnem jachtu to chyba ostatnia rzecz, na którą miałem ochotę. Ale czasem nie ma wyjścia. Oczywiście MK.VI wyszedł z tej pracy zwycięsko, i ani muł i piach zmieszany z wodorostami ani żwirek nie zaszkodziły powłoce noża w istotny sposób. Starałem się dłubać grzbietową, tępą stroną noża, ale mimo to krawędź kilka razy przejechała po żwirku i laminacie – bez uszczerbku. Nóż trzymał się dzięki teksturze rękojeści zadziwiająco pewnie w dłoni, a przy takiej robocie pełna kontrola to sprawa podstawowa. W sumie dopiero po zakończeniu pracy dotarło do mnie, iż to, co robiłem nie było w sumie najbezpieczniejsze i nie trudno było o poważny wypadek. Ale skończyło się szczęśliwie. Płyniemy dalej!


Kolejna „akcja” przytrafiła się na jeziorze Szeląg Wielki. Przybiliśmy na dziko do brzegu, a właściwie do starego wędkarskiego pomostu, po południowej stronie jeziora. Teren zarośnięty, dziki, bezludny. Świetny klimat „survivalowy” jednym słowem - to lubię. Niebo lekko się zasnuło, więc dziewczyny rozstawiły bomówkę (namiot rozpinany na bomie na jachcie) a ja z kumplem postanowiliśmy wybrać się 3 km przez las i opuszczoną wieś do stanicy rybackiej po świeżego lina na kolację. Standardowo zabrałem ze sobą MK.VI, a do rękojeści włożyłem zwinięte trzy dychy na rybkę (ciekawy portfel, co?). Jak już stawiliśmy się w stanicy, okazało się iż ryby już nie ma... a stary rybak z pomiętym szlugiem w palcach rzucił tylko „no, tak o 7 rano panowie przyjdźcie, a potem skup jes i ribe zdajem!”. W międzyczasie zrobiło się ciemno, wietrznie i zaczęło padać. Nie uszliśmy nawet 500m jak nad nami rozpętało się piekło... to była chyba najgorsza burza jaką pamiętam. Wichura przyginała drzewa, deszcz walił tak, że aż bolały plecy od siekących jak bicze strug wody i gradu, widoczność może 100m i coraz ciemniej. Gdy znaleźliśmy się w lesie było już prawie tak ciemno jak w nocy. I wtedy dotarło do nas, że dwa km dalej stoi na wodzie nasz jacht. Znaczy mieliśmy nadzieję, że jest jeszcze na wodzie a nie wywiany na brzeg, że ma jeszcze maszt w jednym kawałku i że nie rozwaliło nam burty gdy wiatr walił nim o pomost. Bo kotwice puściły na pewno w takich warunkach. No a na jachcie nasze żony... generalnie sytuacja nie do pozazdroszczenia. Zaczęliśmy przedzierać się przez las, który w niczym nie przypominał tego, którym szliśmy pół godziny wcześniej. Gęste, niskie, zielone zarośla, zero widoczności, pod nogami błoto i rozlane bagna. Od razu przyszły do głowy skojarzenia z dżunglą południowego Wietnamu w porze deszczowej. Mówiąc krótko - było źle. Po około 15 minutach kręcenia się w kółko po czymś, co wydawało się kiedyś być dróżką, po prostu zwątpiliśmy w dalszy sens szukania drogi i obraliśmy nową strategię: a) iść prosto do brzegu, a potem b) kierować się wzdłuż linii brzegowej aż dotrzemy do jachtu. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Po kilku krokach stało się jasne, iż przedzieranie się przez krzaczory, wiklinę i szuwary porastające bagienne fragmenty lasu nie ma sensu. A cenny czas leci... może jak się pospieszymy to jeszcze damy radę uratować łajbę? Pora na MK.VI. Pierwszy raz byłem zmuszony do wycinania sobie drogi wśród zarośli. Mimo, iż MK.VI to tylko 5.5” ostrza (ach, ileż bym wtedy dał za Shadowa I z dziewięciocalową klingą) to dzięki swojej doskonałej geometrii wcinał się w łodygi, gałęzie i wszelkie zielsko z zadziwiającą łatwością. Nieważne, czy była to trzcina, czy calowej średnicy gałąź... po prostu MK.VI wycinał je gładko, równo i szybko. Kilka razy zaliczyłem bagno, ale dzięki temu, że byłem ubezpieczany przez idącego kilka kroków za mną przyjaciela nie było problemu z wydostaniem się z błota. Przeszliśmy tak około 400metrów tnąc nożem jak maczetą dosłownie przy każdym kolejnym kroku i znaleźliśmy się na linii brzegu. I tu mała zagadka – w którą stronę iść? Bo poza ścianą deszczu nie widac nic... Czy łajba jest z prawej, czy z lewej? Poszliśmy na wyczucie w lewo. Brodzenie w wodzie i przedzieranie się przez trzcinowiska podczas szalejącej burzy jest kiepskim pomysłem, więc znów poszedł w ruch Chris Reeve. I znów cięcie, rąbanie, wycinanie. Powoli zaczynała mnie boleć ręka, ale czułem, że już jesteśmy naprawdę blisko. Precyzyjnie mierzone cięcia pod kątem około 40 stopni ścinały wszystko na drodze mojej stali. Po kolejnych dwustu metrach zobaczyliśmy w oddali na tle nieba maszt. Po kolejnych kilku minutach byliśmy już na miejscu i ustawialiśmy łajbę pod wiatr i falę. Jak się okazało dziewczyny poradziły sobie w tym czasie wspaniale. Bardzo dobrze ustawiły kotwice i cumy, zdążyły jeszcze tylko odciąć bomówkę przy pierwszym uderzeniu silnego szkwału, aby nie wyrzuciło jachtu gnanego tym „niby-żaglem” na brzeg (wiatr zacisnął węzły tak mocno, iż linek mocujących nie było można rozwiązać). Udało im się nawet uwiecznić nas „wracających z wietnamskiej dżungli” na zdjęciu :) Burza przeszła równie szybko jak się rozpętała, wszystko skończyło się dobrze. I dzięki Bogu, bo ta przygoda wcale nie musiała się tak szczęśliwie skończyć... Co do samego noża, to wykonał on podczas naszej drogi SETKI cięć. Wszystkie gładko, skutecznie i bez najmniejszego problemu. Po tym wszystkim nóż był nadal tak ostry, iż nie wymagał ostrzenia! Owszem, co prawda gałęzie, krzaki, łodygi i wszystko co ciąłem nie było wysuszone i stwardniałe, lecz w większości było to mimo wszystko drewno, co przy ciągłym, mocnym karczowaniu potrafi dać się krawędzi tnącej we znaki. Jednak geometria ostrza, stal narzędziowa A2 i fenomenalna obróbka cieplna spełniły swoje zadanie - nóż po prostu nie odczuł w żaden znaczący sposób tej pracy. Mam na tyle duże doświadczenie z nożami, iż wiem, że w przypadku ogromnej większości noży ostrość spadłaby dość drastycznie już po 100-200 metrach takiego karczowania drogi przez zarośla, zaś po jakichś kolejnych 100m miałbym problem z przecięciem jakiejkolwiek gałęzi, nie mówiąc nawet o gładkim pokonywaniu kolejnych metrów drogi. W takich właśnie momentach zaczyna się doceniać aspekty, które nie zawsze (na szczęście) doceni się na trzydniowym wypadzie w góry. Po prostu czasem życie przerasta wyobraźnię. Aha, dodam tylko, iż trzy dychy ukryte w szczelnie zakręconej rękojeści pozostały suchutkie i czuły się doskonale. Głęboko impregnowana pochwa ze skóry wyschła bardzo szybko i nawet minimalnie nie zmieniła kształtu, tak jak się spodziewałem zresztą.


Po tej „wietnamskiej przygodzie” nie ma już chyba o czym pisać. Od tej pory nie ma dla mnie innego wyznacznika, jeśli chodzi o noże terenowe ogólnego zastosowania, niż Chris Reeve i seria 1-piece-range. Reszta rejsu upłynęła nam już w spokoju i MK.VI służył głównie w kambuzie, tudzież do zastrugania kijków na ognisko czy sprawiania ryby. Przedostatniego dnia podostrzyłem go maksymalnie na Gatco TriSteps i wygładziłem na skórzanym pasie. Efekt był tak dobry, iż postanowiłem się nieco pobawić i ogolić się moim nożem. Może nie wyszło to tak dobrze jak maszynką (oczywiście) ale jednak dało się to zrobić. Niby taka zabawa, ale jednak pokazuje, na jaką ostrość można liczyć w tych nożach. Generalnie stale węglowe dają się bez większych trudności wyostrzyć na brzytwę, co nie jest wcale ani proste ani łatwe w klingach ze stali nierdzewnej.

Kambuz. To miejsce, w którym dwa razy dziennie odbywał się rytuał przygotowywania porządnego posiłku. Przy śniadaniu MK.VI miał trzy podstawowe zastosowania: pokroić chleb, pokroić ser i wędlinę oraz otworzyć puszkę z pasztetem lub rybką w oleju. Powiem krótko, iż wszystko przebiegało bez najmniejszego nawet zgrzytu. Oczywiście porządny kuchenny nóż jest o wiele wygodniejszy w użyciu (np. do krojenia na desce) ale Chris Reeve zaprojektował swój nóż tak, że spokojnie radził sobie w kuchni. Jedyny problem, jaki powstał przy otwieraniu pierwszej puszki to fakt, iż niedoceniwszy ostrości noża otworzyłem puszkę częściowo „obustronnie” i po podniesieniu jej do góry większość oleju „naoliwiła” moje spodnie... na szczęście „papier uniwersalny w rolce” załatwił sprawę szybko i sprawnie, a resztę wypłukał deszcz kilka dni później. Obiadek to dodatkowo posiekanie pomidora czy ogórka i otworzenie dużej konserwy. No problem, oczywiście. Co ciekawe, otwieranie konserw lekko zmatowiło powłokę na nożu w kilku miejscach, lecz nie naruszyło całej powłoki i nie zarysowało jej do gołej stali! Punkt dla MK.VI. Zastosowania „kuchenno-pochodne” to jeszcze patroszenie złowionych rybek i przygotowanie podpałki na ognisko, bo paląc „po indiańsku” nie ma potrzeby rąbać drewna, wsuwa się tylko konar co jakiś czas dalej do ognia. Jak można się domyślić takie zabawy nie stanowiły najmniejszego problemu dla MK.VI, który radził sobie wyśmienicie.


Rejs się zakończył. Ocena końcowa noża może być tylko jedna – MK.VI zdał egzamin na piątkę. Jest to bez wątpienia jeden z najlepszych noży, jakie przyszło mi gruntownie przetestować w warunkach outdoorowych. Jego ostrze stawi czoła w zasadzie każdemu zadaniu terenowemu. Rękojeść, choć nie jest to szczyt ergonomii, zapewnia bardzo pewny chwyt – i to nie tylko w wilgotnej czy spoconej ręce, ale wręcz pod wodą! Przez obustronną gardę i grubą klingę nie jest to ideał kuchenny, ale na biwaku poradzi sobie bez większych problemów. Nie jest to też taktyczny łom z klinga tanto, ale zazwyczaj w lesie nie jest potrzebny taki nóż. OK, powiedzmy sobie szczerze, nie ma noży idealnych do wszystkiego. Są tylko takie, które są dobrze zoptymalizowane do pewnego zakresu zastosowań. A moim zdaniem MK.VI, oraz inne noże z tej serii, są doskonale dostosowane do zadań, jakie stawia się przed nożem terenowym (czy jak kto woli „survivalowym”). Zrobi wszystko, nie zawiedzie, doskonale trzyma ostrze przy leśno-biwakowych pracach, a jednocześnie nie sprawi większego kłopotu jego naostrzenie. Jeśli miałbym zabrać ze sobą na wyprawę jeden tylko nóż, najprawdopodobniej byłby to ponownie MK.VI Chrisa Reeve’a.

tekst i zdjęcia: Piter

Długość całkowita:

10.50"

Długość klingi: 5.50"
Stal:

A2 Tool Steel

Pochwa: skóra (Geffler Casemakers)
Cena SRP:

230 USD


Home